Czasem mam wrażenie, że żyjemy w epoce wtórnego analfabetyzmu ekonomicznego, który nie omija też ludzi o znanych nazwiskach.
Jak pisał Boy-Żeleński: „Bo paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy”. I nagle to, co było kanonem ekonomii czy polityki gospodarczej, ni stąd, ni zowąd staje się czymś okropnym. Ludzie na całym świecie protestują przeciwko polityce austerity, czyli oszczędności budżetowych. A przecież to fundament: jeśli gospodarka się przegrzała i doprowadzono do znacznej nierównowagi, to trzeba przywrócić równowagę poprzez cięcia wydatków publicznych i bardziej restrykcyjną politykę pieniężną.
To sprawdzony mechanizm. Ekonomista z Harvardu Alberto Alesina udowodnił – na podstawie licznych badań, które prowadził od połowy lat 90. – że powrót na ścieżkę stabilnego wzrostu następuje najszybciej, a wzrost trwa najdłużej wówczas, gdy „kuracja odchudzająca” redukuje znacznie lub całkowicie deficyt budżetowy w 85 proc. cięciami wydatków, a jedynie w 15 proc. wzrostem podatków. Podobne badania przeprowadzano w OECD. A w czerwcu ukazało się opracowanie Thomasa Warmedingera, Cristiny Checherita-Westphal i Pabla Hernandeza de Cosa, ekonomistów z Europejskiego Banku Centralnego, którzy potwierdzają pozytywne skutki takiej polityki w dłuższej perspektywie. Dowodzą też, że cięcia powinny mieć miejsce na początku procesu naprawczego, bo potem są bardziej kosztowne. Ta recepta sprawdziła się zresztą w transformacji postkomunistycznej. Te kraje, które – jak mawiał satyryk Jerzy Dobrowolski – „poleciały ortodoksem”, odniosły sukces. Dotyczy to właśnie ósemki, która weszła do Unii Europejskiej w 2004 r.
Wniosek? Austerity krzepi, choć oczywiście na krótką metę oznacza bolesne dla wielu ludzi cięcia. Dlatego należy ich dokonywać na samym początku, wtedy koszty w postaci recesji są najmniejsze. Tymczasem plecie się głupstwa o biednych krajach zmuszanych do okrutnych cięć. Nikt Grecji do niczego nie zmusza i nikt nie narusza jej suwerenności. Ateny mogą suwerennie odmówić przyjęcia pieniędzy, które inni chcą im pożyczyć.