Andrzej Rzońca pisze w Rzeczpospolitej z dn. 15 sierpnia 2016 r.
Jak zaszczepić ostrożność w Ministerstwie Finansów
Finanse publiczne, jak armia, powinny być przygotowane na złe czasy, a nie na dobre – pisze były członek Rady Polityki Pieniężnej.
Ministerstwo Finansów widzi przyszłość w różowych barwach. W kraju „dobra zmiana” i słaby 3-proc. wzrost w I kw. Na świecie Brexit, chwieją się Chiny, z bilansów europejskich banków wychodzą trupy, a inwestorzy gorączkowo szukają bezpieczeństwa. Tymczasem resort podtrzymuje prognozy poprzedników sprzed roku..
Urzędowy optymizm…
Wedle tych prognoz polska gospodarka ma wzrosnąć o 3,8 proc. w br., 3,9 proc. w 2017 i o 4 proc. w 2018 r. Dla porównania centralna prognoza 22 profesjonalnych prognostów ankietowanych przez NBP to 3,4 proc. w br. i po 3,3 proc. w latach 2017–2018. Inne prognozy też są ostrożniejsze niż resortu: Banku Światowego o 0,3 pkt proc. przeciętnie w każdym roku, MFW o 0,4 pkt proc., a OECD i NBP o 0,6 pkt proc. W przeszłości optymistyczne prognozy ministerstwa się nie sprawdzały.
…mimo „dobrej zmiany”…
Gdyby nie „dobra zmiana”, to wzrost gospodarki mógłby utrzymać się powyżej 4 proc., które przebił w IV kw. 2015 r. Pozwala na to przede wszystkim wzrost prywatnej konsumpcji, któremu sprzyja, obok przejściowego dopalacza 500+, bardzo dobra sytuacja na rynku pracy, odziedziczona przez PiS po poprzednikach: rekordowo niskie ryzyko utraty pracy mierzone odsetkiem zwolnień, najniższe we współczesnej historii bezrobocie, zatrudnienie rosnące w tempie niemal rekordowym.
Dość powiedzieć, że firmy w I półroczu zwiększyły fundusz płac o ponad 7 proc. rok do roku, a spadające ceny podniosły jego siłę nabywczą o niemal 1 pkt proc. Dało to zatrudnionym możliwość zwiększenia konsumpcji o 8 proc. bez sięgania do oszczędności czy zapożyczania się!
Taka sytuacja na rynku pracy zwykle napędza poparcie rządzącym, nawet jeśli odziedziczyli ją po poprzednikach. Jeśli PiS nie rośnie w sondażach, to chyba tylko dlatego, że „dobra zmiana” jest zbyt „dobra”, by dać o sobie zapomnieć.
„Dobra zmiana” postępuje, sypiąc piach w inwestycje, drugi silnik, który w poprzednich dwóch latach wspierał gospodarki. Czystki kadrowe i pamięć o zarządzaniu procesowym a la Ziobro spowodowały paraliż decyzyjny w sektorze publicznym. Np. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad przez sześć miesięcy 2016 r. ogłosiła mniej przetargów na budowę dróg niż średnio w ciągu miesiąca rok temu. Szczęśliwie po poprzednikach odziedziczyła umowy na budowę ponad 1300 km tras.
Gdzie indziej jest jednak gorzej. W rezultacie w I kw. doszło do załamania inwestycji publicznych, które już w poprzednich dwóch kwartałach spadały w związku z przejściem do nowej unijnej perspektywy budżetowej. O ile jednak w II półroczu 2015 r. ich spadek był niewielki (do 2 proc. w skali roku), o tyle w I kw. 2016 przekroczył jedną czwartą.
Inwestycje ograniczyły także firmy, po 10 kwartałach zwiększania ich w dwucyfrowym tempie. Choć mają i powody, by inwestować, i pieniądze, to wystraszyły się „dobrej zmiany”. Wykorzystanie zdolności wytwórczych jest najwyższe od 2009 r., a odsetek firm skarżących się na niedostateczny popyt niemal tak niski, jak w latach boomu 2007–2008.
Odsetek zyskownych firm zbliża się do historycznego maksimum. A odsetek tych, które mają nadwyżkę płynności, od ponad dwóch lat niemal co kwartał bije kolejny rekord. Jednak pod koniec 2015 r. nastąpiła eksplozja niepewności. Odsetek firm uznających ją za barierę dla rozwoju wystrzelił do historycznego maksimum, choć pół roku wcześniej był blisko minimum. I nie chce wyraźnie spaść, mimo że poczucie niepewności zwykle szybko wygasa. Niepewność to najczęściej deklarowana przyczyna braku inwestycji.
…i rosnących zagrożeń…
Nawet gdyby „dobra zmiana” nie nastąpiła, nierozważne byłoby ignorowanie w prognozach zagrożeń zewnętrznych. Wielka Brytania, która po Niemczech jest największym rynkiem dla polskiego eksportu, ruszyła w podróż w nieznane. Jedyną pewną rzeczą są dwa lata ciężkich negocjacji z resztą państw UE i – w efekcie – podwyższona niepewność niesprzyjająca rozwijaniu wymiany.
Chińska gospodarka rozwija się coraz wolniej, choć rząd w Pekinie znów forsownie zwiększa inwestycje (o niemal 25 proc. rocznie). Pomimo uspokajających oficjalnych danych o niskim odsetku złych długów, już niemal co szósty kredyt przypada tam na firmy niepotrafiące pokryć choćby odsetek. W niektórych sektorach, takich jak górnictwo, hutnictwo czy handel, udział ten zbliża się do 40 proc. I to wszystko przy rekordowo niskich stopach procentowych.
Nawis zadłużenia jest w Chinach dwuipółkrotnie większy od tego, który w siedmiu na dziesięć przypadków kończył się kryzysem finansowym. Zadłużenie w dolarach gospodarek wschodzących wzrosło od 2009 r. niemal dwukrotnie, do ponad 3 bln dol. W Ameryce Łacińskiej 60 proc. firm ma dług w tej walucie, najczęściej to sektor budowlany, bez przychodów w dolarach.
W Europie wycena rynkowa banków ponownie spadła do połowy wartości księgowej, wskazując na olbrzymi balast problemów, a zarazem utrudniając ich rozwiązanie (jaki bank bez przymusu zrobi nową emisję akcji przy takiej wycenie?). Dziewięć na 25 dużych banków zidentyfikowanych w 2014 r. jako problemowe przez EBC pochodzi z Włoch. Poważne kłopoty ma zwłaszcza trzeci pod względem wielkości włoski bank Monte dei Paschi di Siena (czytaj: ściema) o aktywach 169 mld euro, który już kilka razy był restrukturyzowany i dokapitalizowany.
Trupy w szafie ma tam zapewne też kilkaset małych banków, na które przypada jedna trzecia aktywów sektora bankowego kraju, nadzorowanych tylko przez Bank Włoch, który miał (ma?) więcej tolerancji do księgowej kreatywności niż EBC.
Na świecie zanikają możliwości bezpiecznego osiągania nawet najskromniejszych zysków. Ujemną rentowność ma dług publiczny wart ponad 6 bln dol. W Niemczech trzeba zapłacić rządowi, nawet jeśli pożycza się mu na 10 lat, a w Szwajcarii – na ćwierć wieku. Nawet w Hiszpanii, która pięć lat temu otarła się o kryzys fiskalny, trzeba zapłacić rządowi, pożyczając mu na okres do trzech lat.
…zwiastuje problemy
Różnica 0,5 pkt proc. między prognozami wzrostu Ministerstwa Finansów a średnią z pozostałych dostępnych prognoz może wydać się błaha. Jednak przez trzy lata kumuluje się ona do prawie 2 proc. PKB. Gdyby taka różnica się zmaterializowała, to w 2018 r. trzeba byłoby znaleźć ok. 12 mld oszczędności w finansach publicznych dla zachowania założonej przez resort ścieżki deficytu. Nie jest to mało, gdy finanse publiczne mają być napięte nawet w warunkach dobrej koniunktury.
Ministerstwo w planach założyło wzrost dochodów z podatków o 12–27 mld zł w 2018 r. w wyniku uszczelnienia systemu podatkowego. Nie uwzględniło jednak kosztów obiecanego w kampanii wyborczej obniżenia wieku emerytalnego i podniesienia kwoty wolnej od PIT, które samo szacuje na ok. 18 mld w 2018 r. (przy założeniu rozłożenia w czasie). Mimo to deficyt w finansach publicznych w latach 2016–2018 ma pozostawać niebezpiecznie blisko progu 3 proc. PKB, którego naruszenie skutkowałoby nałożeniem na Polskę unijnej procedury nadmiernego deficytu.
Jeśli ministerstwo nie będzie miało szczęścia i wzrost będzie słabszy od przewidywań, nie uda się uszczelnić podatków, a PiS obniży wiek emerytalny i rozpocznie podwyższanie kwoty wolnej od PIT, to dziura w finansach publicznych w 2018 r. urośnie z planowanych 42 mld zł do ponad 90 mld zł. I to przy wątpliwym założeniu, że jej wzrost nie podbije kosztów obsługi długu. Piękna perspektywa na rok przed wyborami!
Ministerstwo, patrząc na gospodarkę przez różowe okulary, wiele ryzykuje, a przecież wzrost wolniejszy o 0,5 pkt proc. od prognoz nie jest najgorszym możliwym scenariuszem. Wśród profesjonalnych prognostów są tacy, którzy za scenariusz bazowy przyjmują wyhamowanie wzrostu do 2,8 proc. w 2016 r. i 2,5 proc. w latach 2017–2018. Scenariusze ostrzegawcze są dużo bardziej pesymistyczne.
Są więc powody do ostrożności. Zwłaszcza że finanse publiczne są słabiej przygotowane na głębokie spowolnienie niż przed poprzednimi turbulencjami w gospodarce światowej. Deficyt w tym roku ma wynieść 2,6 proc. PKB, a dług publiczny przekroczyć 52 proc. PKB. Fundusze emerytalne są okrojone i mają zakaz kupowania obligacji Skarbu Państwa, a za chwilę w ogóle znikną. Dla porównania, w 2007 r. deficyt był niższy niż 2 proc. PKB i w ponad 80 proc. miał pokrycie w oszczędnościach przekazywanych do OFE. Dług publiczny z kolei wynosił 44 proc. PKB.
Nie tylko w Polsce Ministerstwo Finansów jest nadmiernie optymistyczne w swoich prognozach. Np. w strefie euro w latach 1999–2007 tyleż wytrwale, co błędnie unikano prognoz, które wskazywałyby na ryzyko przekroczenia przez deficyt 3 proc. PKB. Z kolei po 2008 r. masowo prognozowano nierealistycznie szybkie, w zestawieniu z działaniami, ograniczenie deficytu poniżej tego progu.
Prognozy w sektorze prywatnym nie były obciążone takim błędem. Dlatego ekonomiści Jeffrey Frankel i Jesse Schreger, którzy zwrócili uwagę na tę różnicę, postulują, żeby rządy, przygotowując budżet, były zobligowane do sięgania po prywatne prognozy. W polskich warunkach mogłaby to być np. mediana z prognoz profesjonalnych prognostów biorących udział w ankiecie NBP.
Utrzymanie obecnego stanu rzeczy byłoby jak oparcie obrony kraju na szlifowaniu kroku defiladowego. Taki krok wzbudza entuzjazm tłumów obserwujących defilady, rodząc w nich przekonanie o sile, zwartości i gotowości armii. Ale to przekonanie szybko by zgasło w chwili próby, gdyby armia defilowała, zamiast strzelać. Finanse publiczne, jak armia, powinny być przygotowane na złe czasy, a nie na dobre.
Źródło: Rzeczpospolita