Prezydentura Joe Bidena, jeśli wygra on wybory, oznacza raczej drobną korektę kursu niż rewolucję w amerykańskiej polityce.
Kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych jest w decydującej fazie. Wybory w USA odbędą się 3 listopada, ale na poznanie zwycięzcy możemy poczekać kilka dni, a nawet kilka tygodni. Wszystko za sprawą głosowania korespondencyjnego wymuszonego przez epidemię. Sondaże dają Bidenowi większe szanse na wygraną (88 proc. dla Bidena i 11 proc. dla Trumpa według FiveThirtyEight, 75 proc. wobec 25 proc. według The Economist i 54 proc. względem 42 proc. według CNN).
Jednak kluczowe będą wyniki wyborów do Senatu. Uzyskanie przez Demokratów minimalnej większości jest bardzo prawdopodobne (75 proc. szans dla Demokratów i 25 proc. dla Republikanów), ale osiągnięcie dużej przewagi będzie niemożliwe. Oznacza to, że Biden, jeśli wygra wybory prezydenckie, będzie musiał szukać kompromisów w Kongresie. Wydaje się jednak do tego przygotowany, zasiada bowiem w Senacie już 36 lat. Pozwoliło mu to zbudować dobre relacje tak z kolegami z Partii Demokratycznej, jak i rywalami z Partii Republikańskiej. Można się zatem założyć, że nie będzie rewolucji w amerykańskiej polityce, a raczej drobna korekta kursu. Tylko na to pozwoli bowiem niewielka przewaga Demokratów w Senacie.
Jaki jest plan Bidena dotyczący gospodarki?
Choć recesja, dzięki wiosennemu planowi ratunkowemu CARES Act, jest mniejsza niż przewidywano, to i tak w tym roku PKB spadnie o 4 proc. Dlatego oczekiwane jest działanie nowej administracji, niezależnie od tego kto wygra wybory prezydencie, już na samym początku kadencji.
Prezydentura Bidena oznaczałaby nowy plan ratunkowy dla znajdującej się w recesji amerykańskiej gospodarki. Jego koszt to od 2 do 4 bilionów dolarów. Począwszy od nowej transzy zasiłków dla bezrobotnych, które miałyby osłabić niepożądany efekt trwałego spadku konsumpcji, poprzez wysoką podwyżkę federalnej płacy minimalnej (z $7,25 do $15), do programu pożyczek dla firm i stanów w celu zwiększenia ich płynności finansowej.
Kluczowe wyzwania na dłuższą metę, z którymi chce się zmierzyć Biden, to walka ze zmianami klimatu i rasizmem, inwestycje w edukację i infrastrukturę. Według jego programu USA mają powrócić do grupy państw Porozumienia Paryskiego, z którego w 2017 r. wyprowadził Stany Donald Trump. USA ma osiągnąć neutralność klimatyczną do 2050 r., a może nawet do 2035 r. Na te cele ma zostać przeznaczone 2 biliony dolarów. W dużej części będzie to oznaczać subsydiowanie zielonego R&D, inwestycje w mieszkalnictwo (ważne źródło emisji szkodliwych gazów) i transformację energetyczną firm. Ponad 100 miliardów dolarów niskooprocentowanych pożyczek ma zostać przeznaczone dla społeczności o wysokim odsetku mniejszości etnicznych, 50 mld dolarów zostanie przeznaczonych na startupy, a 70 mld dolarów zostanie zainwestowane w edukację.
Wydatki na inwestycje strukturalne w ciągu ostatnich 50 lat ciągle spadały, co wpływało na pogarszanie się stanu dróg i mostów, których świetność przypadała na lata 50. XX wieku. Trudno będzie odwrócić ten trend.
Podsumowując, gospodarcze plany Bidena mają kosztować w sumie 3 proc. PKB. Jest to niewiele w obliczu wyzwań, przed którymi stoją USA.
Co ważne, przedstawione przez Bidena plany pokrycia wydatków wydają się realne do osiągnięcia i rzeczowe. A to m.in. za sprawą planowanego uszczelnienia i wzrostu opodatkowania najbogatszych (zarabiających powyżej 400 tys. dolarów rocznie) do 39,6 proc. Drugim elementem jest odwrócenie reformy podatkowej Trumpa z 2017 r. i zwiększenie CIT-u z 21 proc. do 28 proc. W sumie pozwoli to na wzrost wpływów do budżetu federalnego rzędu 1-2 proc. PKB.
Amerykańska lewica zarzuca Bidenowi, że jego propozycje są nudne i nierewolucyjne. Odrzucił on utopijne, jak na standardy amerykańskie, lewicowe hasła. Co to oznacza? Ograniczenie planu Medicare dla wszystkich (pośród krajów OECD USA są jedynym krajem bez powszechnego publicznego federalnego systemu ochrony zdrowia). Wycofał się również z zakazu inwestycji w energię nuklearną, a także darmowej edukacji wyższej dla każdego (studia w USA są bardzo kosztowne, a w sumie dług studencki to niebagatelna kwota 1,6 bln dolarów).
Zarzuca mu się, że nie ma konkretnego planu gospodarczego czy nawet planu walki z COVID. Część jego propozycji budzi zastrzeżenia co do zasadności i efektywności wydawania środków. Wskazuje się, że plany inwestycji w infrastrukturę, brak planów regulacji oligopoli czy brak reformy prawa antytrustowego mogą być problemem dla konkurencyjności amerykańskiej gospodarki. Choć Biden jest zwolennikiem wolnego handlu, to może faworyzować lekki protekcjonizm. Oczekuje się, w kontekście relacji z Chinami, powolnego wychodzenie z wysokich taryf (średnio 18,3 proc.) i embarga (na produkty Huawei, ZET, Tencet), a także wycofywania się z sankcji wobec wysokich urzędników partyjnych.
Joe Biden skupiał się w poprzednich kampaniach na klasie średniej, bo z niej się wywodzi i z nią identyfikuje typowego Amerykanina. Jeżeli wygra najbliższe wybory prezydenckie, to warto spojrzeć na jego prezydenturę przez pryzmat problemów klasy średniej. Jego plany gospodarcze mogą oznaczać nieznaczne wzmocnienie American Welfare State, który dotychczas w dużym stopniu pomija młodych i mniejszości etniczne.
Kontakt do autora:
Jakub Pawelczak
Członek Towarzystwa Ekonomistów Polskich
Doktorant, University of Minnesota (USA)
e-mail: qbapawelczak@gmail.com
tel. +1 612 479 7775
Towarzystwo Ekonomistów Polskich (TEP) krzewi wiedzę ekonomiczną i wyjaśnia zjawiska gospodarcze współczesnego świata, propagując poszanowanie własności prywatnej, wolną konkurencję oraz wolność gospodarczą, jako warunki rozwoju Polski. Zrzesza praktyków biznesu i teoretyków różnych dziedzin nauk ekonomicznych.